O kurde szkoda HAL, że się nie zgadaliśmy na ten koncert, można było się spotkać, pogadać, "dać se po razowi", byłoby jak na koncertach za starych czasów ...
A co do samego koncertu.
Muszę się przyznać, że zmieniłem zdanie na temat Behemotha i Nergala. Niniejszym odszczekuję wszystkie bluzgi, jakie w kierunku wyżej wymienionych posłałem. To znaczy, Behemoth ciągle mi nie za bardzo pasuje pod względem czysto muzycznym, ale całościowo, jako zespół, wykonawca na żywo, jest po prostu bez zarzutu. Oprawa, show, ta cała teatralna przesada, nawet brzmienie i wykonanie jest pierwsza klasa. Nergal też jest konkretny gość, i w końcu zobaczyłem, że facet na scenie bardzo ale to bardzo się stara. Nie ma w tym żadnego olewactwa, gwiazdorzenia, po prostu daje z siebie 110% i poważnie traktuje zarówno publikę jak i muzykę. To intro na rozpoczęcie, po prostu szok, na pewno niektórym wywaliło korki. Miazga
Co do SLAY... co tu dużo gadać. Huragan i pranie mózgu, wiadomo, dostaliśmy prawie wszystkie klasyki. Brakło mi moich "ólóbieńców", czyli AT DAWN THEY SLEEP i HAUNTING THE CHAPEL. W promocji było kilka kawałków z nowej ery, plus jakieś dziwactwa (Blood Red? Born of Fire? Co to miało być, skąd to k... mać wzięli??

tzn wiem skąd ale od kiedy to jest na setlistach?). Zabrakło duetu CHEMICAL WARFARE/GHOSTS OF WAR, dobrze, że była choć połowa! Nic z "Divine Intervention", płyty niedocenionej i chyba zapomnianej a moim zdaniem morderczej i zasługującej na wspomnienie. Nic z "Diabolus in Musica", która była niestety końcem ewolucji Slayera. Mogli coś króciutkiego zagrać, tak dla hecy. A było, zupełnie nie wiadomo dlaczego GEMINI. Chyba ten kawałek miał reprezentować całe lata 90-te.
Sam zespół na scenie prezentuje się znakomicie i gra swoje killery z niesamowitą werwą i precyzją, profesjonalizm na 100% Mam jednakowoż wrażenie, że bez Hannemanna to już nie jest to. Brakło połowy tego jedynego w swoim rodzaju duetu i to chyba czuć. Czuć jakąś stratę, smutek, to już nie jest ten sam organizm. Nie bawi ich to tak, jak kiedyś. Tzn, mam takie wrażenie co do Arayi i Kinga. Jedyny, który chyba naprawdę ma w sobie ogień, to Gary Holt, gość ewidentnie postanowił przejąć sztandar a nie tylko odgrywać riffy i sola nieodżałowanego Jeffa.
Mam też wrażenie, że SLAYER został paradoksalnie przyćmiony znakomitym występem Behemotha. Ten oldskulowy jazgotliwy thrash wydaje się jakby bezradny w obliczu tego - jakby to nazwać - symfonicznego black/deathu, wzbogaconego projekcjami wideo i całym tym teatrem. To są dwa zupełnie różne rodzaje ekspresji, i nie bardzo to do siebie pasuje - w sensie te gatunki nie wzmacniają się gdy występują obok siebie. Może SLAYER powinien wziąć support stylistycznie bliższy sobie, np KATa albo TURBO (które widziałem swoją drogą 3 tygodnie temu i też miazga).
Oprawa Slayera była jednocześnie mordercza i trochę niedopasowana. Obrazy w tle, bogate światła, ogień, pentagramy - to wszystko piękne, ale jednak NIC nie przebije niesamowitej kanonady z 1994 roku w Zabrzu. Zabrakło stroboskopu, a strobo to idealne światło dla maniakalnej muzyki Slayera
Trochę zaskoczyła mnie odrobinę niemrawa reakcja publiki. Mało kto się rzucał, machał głową, ludzie w większości po prostu stali i słuchali. Rozumiem wiek niektórych fanów, ale jednak to było trochę dziwne. Mnie roznosiło - myślałem, że wyskoczę na orbitę
Podobał mi się skład publiki. Pełen przekrój wiekowy, od dziadków do wnuczków. Za mną stało chyba z 5 dziewczynek w wieku ok 13-14 lat, w towarzystwie rodziców jak mniemam, w ogóle duża liczba dzieciaków i małolatów w pełnym metalowym rynsztunku była dla mnie bardzo podnosząca na duchu. Będą miały co łobuzy wspominać!
Generalnie, było warto, kto był ten wie, kto nie to niech żałuje. Niezależnie od upodobań muzycznych, każdy powinien był tego doświadczyć. Mam nadzieję, że SLAY jednak trochę farmazoni i że jeszcze ich niedługo zobaczymy. A jak nie... no to dzięki chłopaki.