Czerwiec to 12 książek. Jest moc, jest siła! I to mimo tego, że na tydzień miałem wyłączony z użytku czytnik - bo go po raz drugi rozpier...em. 320 zł później, oto wrócił i pewnie z nowu rok mi podziała (daj Boże). Jak ktoś mi jeszcze będzie prawił o zaletach ebooków to mu sprzedam plaskacza w papę.
Wężomag - Greg Bear
Kontynuacja "Koncertu nieskończoności", dobra, ciekawa, epicka.
Forge of the High Mage - Ian C. Esslemont
https://star-wars.pl/Forum/Temat/24326#821896
Równi bogom - Isaac Asimov
No masz, nie spisałem swoich wrażeń z lektury i teraz nie bardzo umiem skonstuować coś więcej. Fajnie się zaczęło, potem było słabiej. Niezbyt ciekawe, dużo gorsze od "Końca wieczności". Nic wielkiego.
3/6
Żołnierze kosmosu - Robert A. Heinlein
W "Żołnierzach kosmosu" śledzimy losy Johnny`ego Rico, młodzieńca który zaciągnął się do woja. Bez większej ideologii - ot, chciał zostać pełnoprawnym obywatelem (a bez służby jest to niemożliwe), kolega się zaciągnął... I tak możemy obserwować jak z cywila staje się żołnierzem, a w tle mamy wojnę ludzkości z kosmicznymi robalami. Tak mniej więcej wygląda fabuła książki - nie ma tu zbyt wielu zaskoczeń, ot, ciężki los wojaka jaki opisano już nieraz. Właściwie gdyby okroić kilka elementów, powieść działałaby również jako nie-fantastyka. Sceny szkolenia momentami mnie nużyły i nie pomagało tu dobre pióro Heinleina - po prostu było to coś, co przerobiłem już nieraz w formie czy to książkowej, czy filmowej. Niemniej jest to książka mądra, przemyślana, miejscami dziś potencjalnie kontrowersyjna. Poza obligatoryjnymi w takiej powieści tematami militarnymi, Heinlein rozmyśla tu nad istotą bycia obywatelem i wynikającymi z tego obowiązkami i przywilejami. Szczególnie obowiązkami. Tutejsza wizja świata jest specyficzna, z jednej strony - mocno zmilitaryzowana, zakrawająca na autorytarną, a z drugiej strony wręcz przeciwnie - nikt nie zmusza do służby w wojsku, wielokrotnie jest podkreślone, że chcą tam tylko osoby, które rzeczywiście chcą służyć, a ci, którzy się rozmyślili - mogą odejść bez problemów.
Jako fan Halo, nie mogę nie dorzucić słowa uznania dla "Żołnierzy kosmosu" za spopularyzowanie konceptu wspomaganego pancerza. Tu wprawdzie w formie dość archaicznej, ale wciąż.
Podobają mi się takie klimaty, więc nawet mimo miejscami nudniejszych (przez swoją oczywistość) fragmentów, książkę odbieram pozytywnie. Świat w niej przedstawiony jest interesujcy, ponury oraz brutalny; przedstawia wizję raczej nierealną i niezbyt kuszącą, ale... ciekawą. Plus też za niezbyt dużą objętość - autor wiedział kiedy skończyć i nie przeciągać. Spośród militarnego sci-fi "Żołnierze..." nie pobili u mnie "Wiecznej wojny", ale i tak to solidna lektura.
4,5/6
The Last Shadow - Orson Scott Card
Doszedłem do wniosku, że nie ma co czekać na polskie wydanie, bo skoro minęły już prawie 2 lata od premiery a Prószyński ani się nie zająknął o tej książce, to już pewnie nie będzie. Zresztą tak samo cisza w temacie "The Hive" i "Children of the Fleet", ale o ile bez tych książek jakoś się obędę (szkoda trochę "The Hive", bo to drugi tom trylogii...), to "The Last Shadow" jest zakończeniem zarówno sagi Endera jak i sagi Groszka. Trochę słabo, że ostatniej książki nie doczekamy się na naszym rynku. Słabo, Prószyński, słabo!
Niestety, książka też jest słaba. Odnoszę wrażenie, że lepiej by mi weszła gdybym ją czytał bezpośrednio po sadze Endera, tą o Groszku mając w miarę świeżo w pamięci. Tymczasem minęło wiele lat odkąd je czytałem i to było czuć. Pamiętam, że późniejsze tomy Endera, te na Lusitanii, dość mocno mi się nie podobały, nużyły, nie podobał mi się kierunek w którym Card poprowadził fabułę. Groszek był fajny dopóki dział się na Ziemi; "Ucieczka Cienia" była słabsza, ale jeszcze znośna. Niestety, wytyczyła kurs którym Card podążył w The Last Shadow (a który nie był dobry), a dodać do tego kontynuację nudnej Lusitanii...
Tl;DR: mamy połączenie kiepskiego wątku z kiepskim wątkiem. Efektem jest kiepska książka
Dalej będzie trochę spoilerowo.
Dużym problemem tej książki są postacie. Albo są odpychające (wnuki Groszka), albo są nieciekawe (Miro), albo są... ech. Peter Wiggin II i ta jego żona Japonka(?) w ciele Valentine II - cóż za dziwaczny pomysł. Pamiętam, że w "Dzieciach umysłu" Card popłynął z jakimiś konceptami aiua (coś a la dusza), przenoszenia się do jakiegoś Poza, rekonstruowania dawno zmarłych ciał (Peter) albo i takich które żyją (Valentine), coś tam coś tam... straszny bełkot. Peter Wiggin II nie jest Peterem, jest jakimś konstruktem przywleczonym przez Endera z innej płaszczyzny egzystencji(?) z DNA Petera, ale z aiua Endera, więc jest w nim trochę Petera i trochę Endera. Serio xD I o takich postaciach musiałem czytać. Sami chyba widzicie.
Z postaci tylko Jane w miarę się broniła.
Fabularnie książka faktycznie zgrabnie łączy wątki sag Groszka i Endera, dając każdej z nich w miarę satysfakcjonujące zakończenie. Ale tylko tyle dobrego mogę o niej powiedzieć. Poza tym jest nudno, książka - mimo że niezbyt gruba - się dłuży i gdyby nie to, że to ostatni tom długiej serii, to bym ją gdzieś przed połową rzucił w cholerę.
Enderverse odeszło w nienajlepszym stylu.
2/6
Gambit lisa - Yoon Ha Lee
Będąc na stronie 60 byłem już przekonany, że chcę porzucić lekturę tej książki. Stwierdziłem, że dałem jej wystarczająco dużo czasu na poprawę, a skoro ta nie nastąpiła, to jest to już reprezentatywna próbka materiału. Niestety, popełniłem błąd taktyczny - to była jedyna książka jaką zabrałem na długą podróż pociągiem. Mając do wyboru brnięcie dalej, bądź tępe gapienie się w okno/telefon, wybrałem to pierwsze. No i skończyłem. W innych okolicznościach "Gambit lisa" dołączyłby do nie tak nielicznego klubu książek z UW, które rzuciłem w cholerę.
Po pierwszych kilku stronach zastanawiałem się, czy czytam powieść napisaną przez człowieka, czy tekst wygenerowany przez ChatGPT, składający się z losowo dobranych słów. "Gambit lisa" naszpikowany jest technobełkotem przetykanym litanią nazw własnych, dając efekt porażająco odstręczający. Trzeba naprawdę dużo skupienia oraz swoistego studiowania świata przedstawionego w tej książce żeby rozumieć o co w niej chodzi. Pytanie tylko, po co? Czy warto? Czy pod technobełkotem kryje się coś więcej?
Tak, kryje. Nie, nie warto. Yoon Ha Lee to autor z ambicjami. Tego nijak nie można mu odmówić. Swiat który skonstruował jest bardzo, ale to bardzo oryginalny. Mało kto umiałby coś takiego stworzyć. Tutaj ewidentnie autor poświęcił mnóstwo czasu oraz natchnienia aby stworzyć swoje uniwersum, po czym nonszalancko wrzucił w nie fabułę swojej powieści. Powiedzieć, że czytelnik jest rzucony na głęboką wodę byłoby sporym niedomówieniem. Lee wrzuca cię do oceanu i podtrzymuje pod wodą, żebyś przypadkiem nie wypłynął
I ja to szanuję, ale niestety - sam fakt niecackania się z czytelnikiem nie wystarcza. Książka musi jednak koniec końców zainteresować i dostarczyć jakichś pozytywnych wrażeń. Zimna analiza pt. "obiektywnie patrząc ta książka ma wartościowe aspekty" nie pomaga, jeśli mimo tego brnięcie przez nią to katorga. Nigdy nie poczułem większego zainteresowania tym, co będzie dalej. Kilkakrotnie jeszcze kusiło mnie, żeby porzucić lekturę. Niestety, pociąg wciąż jechał...
Fabuła nieustannie tonie w bełkocie, więc ciężko jest się nią na dłuższą metę ekscytować. Już jej szczegóły zacierają mi się w pamięci. I tu kolejna rzecz osłabiająca mój i tak lichy entuzjazm: gdyby kontynuacja wyszła za 2-3 miesiące, to bym ją rozważył. Później - nie ma sensu, już nic nie będę pamiętał, a jednocześnie zdecydowanie nie będę chciał poświęcić swojego czasu na ponowną lekturę. Więc po co czytać tom drugi?
Zrobiłem sobie zdjęcie jednej kartki, żeby przepisać Wam tu jeden fragment, tak abyście sami zobaczyli o co mi chodzi:
"Skanowanie wydało zdławiony okrzyk. Nieruchome, milczące serwitory wpatrywały się w Cheris pryzmatycznymi oczami.
- Pracujemy nad zmodyfikowaniem młockarni progowych w sposób uniemożliwiający ich użycie w sferze oddziaływania heretyckiego kalendarza, musimy jednak odzyskać przyczółek w Sektorze Parasola i wedrzeć się w głąb Sektora Doboszów. Na przeszkodzie stoją nam działa amputacyjne. Wiemy jedną użyteczną rzecz na temat broni amputacyjnej: może być stosowana wyłącznie w formacji. Kalendarz heretyków wypełnia nieckę fazową, która, co niezwykłe, nie jest neutralna dla serwitorów. Jeżeli udałoby się nam dokonać potajemnego desantu serwitorów, moglibyśmy użyć ich w wielkich formacjach i w ten sposób zaskoczyć heretyków. Z pomocą doktryny udało mi się określić zbiór formacji, które chronią przed ogniem dział amputacyjnych. Jest bardzo prawdopodobne, że heretycy nie przewidzieli tej ewentualności. Zważywszy, że ich piechota nie została poddana kelskiej indoktrynacji, sami nie mogą posługiwać się formacjami."
I tak cały czas, przez blisko 400 stron
Potrafię zrozumieć, co może w tej książce ująć, może wręcz zachwycić. Jednak uważam, że targetem tej książki jest promil grona czytelniczego; będę bardzo zdziwiony jeśli sprzeda się dobrze (a tym bardziej drugi tom, bo przecież i ja pierwszy kupiłemm, a ludzie mogą reagować tak jak ja, czyli: więcej nie chcę). Na moje oko to najbardziej niszowa rzecz jaką MAG wydał od lat. Ja w tej niszy nie jestem.
2,5/6
Objawicielka - Daryl Gregory
Najlepszą rzeczą w tej książce jest głębokie zanurzenie jej fabuły w klimacie amerykańskiej prowincji, co pozwala budować interesujący klimat nawet wtedy gdy inne elementy zawodzą.
Odniosłem wrażenie, że książka mimo swojej przeciętnej objętości (304 strony) jest rozwleczona o jakieś sto. Tu nie ma tyle fabuły, żeby rozciągnąć ją na trzysta stron i nie przynudzać miejscami czytelnika. Autor chyba nie miał ambicji ani czytelnika przerazić, ani niczym zaskoczyć. Historia toczy się leniwie na dwóch płaszczyznach czasowych, nigdy specjalnie mnie nie porywając. Mamy tu przykłady standardowych przedstawicieli lokalnych społeczności Ameryki ze wszystkimi ich przywarami; ponownie - autor przy kreacji postaci trzymał się sprawdzonych torów równie mocno, co w innych aspektach. Ogólny zamysł na nadprzyrodzony wątek w powieści jest... OK, ale tak jak reszta - nigdy mnie nie porwał.
Efektem tej zachowawczej postawy autora jest powieść przeciętna. Nie zła, Gregory swój warsztat ma, nie robi z czytelnika idioty, klimat nieco ratuje sytuację, ale też nigdy nie poczułem podczas lektury większego entuzjazmu wobec dalszego rozwoju fabuły. Ot, takie niewyróżniające się czytadło, które by zyskało gdyby było krótsze.
3,5/6
Chindōgu - Marta Sobiecka
Wydaje mi się, że w porównaniu z "Algorytmem życia", tu Sobiecka nieco stonowała elementy sci-fi na rzecz aspektu detektywistycznego (główna bohaterka to w końcu policjantka). Te pierwsze wciąż są tu zauważalnie obecne, ale jednak sednem jest rozwiązywanie sprawy zaginionej kobiety. I wyszło to książce na dobre. Czytałem ją ze sporym zaciekawieniem, nie byłem w stanie przewidzieć zakończenia.
Na osobne wspomnienie zasługuje strona obyczajowa "Chindōgu". Sobiecka bardzo dobrze skonstruowała swoje postacie. Nie są tylko imieniem i nazwiskiem mającym jakąś funkcję fabularną i robiącą rzeczy; czuć że te postacie "żyją", angażują czytelnika w swoje losy. To bardzo duże osiągnięcie, taki poziom zaangażowania odczuwam dość rzadko. Czytanie o interakcjach oficer Nakamury ze swoimi bliskimi sprawiało mi chyba jeszcze większą przyjemność niż śledzenie głównego wątku. Dobrze, że autorka zdecydowała się na te chwile oddechu, dzięki temu książka jest dobrze zbalansowana i zostaje po niej coś w czytelniku - coś więcej niż tylko przysłowiowe "kto był sprawcą".
Nie znam się na kulturze japońskiej, ale wydaje mi się że autorka przedstawiła ją dobrze i wnikliwie - na tyle, na ile jestem w stanie ocenić. W ogóle - plus za osadzenie historii w futurystycznej Japonii, bo to zabieg ryzykowny, ale profitujący, jeśli się go dobrze przeprowadzi. Nadaje to "Chindōgu" pewnej oryginalności.
Bardzo chętnie poczytałbym kolejne książki osadzone w tym świecie. Dalszą karierę Sobieckiej będę śledził z uwagą.
5/6
Wolny jak Hamilton - Romuald Pawlak
Podarować niebo" w sumie było niezłe, "Pusty ogród" miewał momenty, ale ogólnie to na wieść o kolejnej książce Pawlaka wzruszyłem ramionami i nie miałem ochoty ciągnąć tej przygody. I przy premierze odpuściłem sobie jej zakup. Jednak kilka miesięcy później zdarzyło się tak, że robiłem zakupy w sklepie IX, a akurat były jeszcze ze trzy egzemplarze "Wolnego jak Hamilton" w twardej...
I dobrze się stało, że się skusiłem. To zdecydowanie najlepsza rzecz z tej trójki. Pomijając sajfajowy krajobraz (obca planeta, statki kosmiczne, zaawansowana technologia), jest to przede wszystkim książka z tajemnicą do rozwiązania. Powieść prawie że detektywistyczna. Ziemski inspektor przylatuje na planetę Hamilton w poszukiwaniu zbrodniarzy wojennych z przeszłości. Rzekomo zmarli, ale czy na pewno? A może są ukrywani przez miejscowych kolonistów? Na miejscu czeka go dużo niechęci ze strony niezbt współpracujących tubylców. Kojarzy się wam ze "Stacjami przypływu" Swanwicka? Jeśli tak, to dobrze, bo po części obie powieści korzystają z podobnego punktu wyjściowego.
Widać tu pewne nawiązania do chyba 2-3 opowiadań z "Pustego ogrodu" (które też działy się na Hamiltonie). Nie są one jednak konieczne do nadążania za fabułą - sam pamiętam je tak pi razy drzwi i nie czułem żeby mi coś umykało.
Książka jest napisana sprawnie, główne postacie rozrysowano interesująco, a co najważniejsze - jest ona po prostu ciekawa. Nie nudzi, nie ma dłużyzn, potrafi zaskoczyć czytelnika, prowadzi do zaskakująco satysfakcjonującego zakończenia. To dobra, przemyślana książka - jedna z lepszych z naszego rodzimego rynku w ciągu ostatnich kilku lat.
5/6
Resident Evil: Zero Hour - S. D. Perry
Resident Evil: The Umbrella Conspiracy - S. D. Perry
Resident Evil: Caliban Cove - S. D. Perry
Na residentowym głodzie wynalazłem sobie, że pod koniec lat 90. wyszlo siedem powieści z uniwersum RE. Pięć to adaptacje gier (od 0 do Code: Veronica), dwie to twórczość radosna autorki. A jest nią córka Steve`a Perry`ego - tak, tego od "Cieni Imperium". Zresztą to Steve`a początkowo chcialo zatrudnić, ale on powiedział: "mmmh... weźcie moją córkę" xD
Nie są to, oczywiście, żadne dzieła literackie. Ciężko z takiego materiału bazowego byłoby takowe skonstruować. Siłą pierwszych RE nie jest fabuła (ta była dość szczątkowa), a klimat, uczucie zagrożenia, akcja, zagadki. Nie są to rzeczy łatwe do przeniesienia na papier. No więc mamy sobie książkę o tym, jak oddział STARS ląduje przy willi Spencera, jest atakowany przez zombie-psy i chroni się w posiadłości, którą następnie zaczyna eksplorować. Jest Chris, jest Jill, Barry, Rebecca, Wesker - słowem, cała ekipa z gier. "Zero Hour" to adaptacja RE0, czyli Rebecca i Billy oraz pociąg, podziemne laboratorium itd. Są to mocno wierne adaptacje, przez co oferują nie za wiele człowiekowi który już grał w gry. Autorka trochę rozbudowala wątki niektórych postaci, dostaliśmy np. spojrzenie na sprawę z punktu widzenia Weskera (fajnie), ale jednak wciąż - jest to tylko rzecz dla die-hard fanów.
"Caliban Cove" to już rzecz ciekawsza, bo nieoparta na żadnej grze. Mamy tu losy pięciu ocalałych z incydentu w willi Spencera jeszcze przed wydarzeniami z RE2. Przynajmniej z początku, bo potem zostaje nam tylko Rebecca i nowy oddział STARS infiltrujący kolejne laboratorium Umbrelli. No i tu autorka niestety nie daje popisu umiejętności, całość czyta się jak fanfic - wszystko musi być bardziej, mocniej, szybciej (zombie z karabinami xD, jak wirus ucieknie to WSZYSCY UMRA i tak dalej). Pani Perry chyba lepiej żeby trzymała się ubierania w słowa tego, co wymyślili scenarzyści gier, niż kombinowała sama.
Jej książki i tak są niekanoniczne (hehehe) względem oficjalnego kanonu RE. Tak jak mówiłem - rzecz dla zaciekłych fanów.